Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/102

Ta strona została przepisana.

Kobiecy głos mówił:
— Śpieszmy się, kumo Flechard. Czy tędy droga?
— Nie, to tam.
Rozmowa toczyła się dalej pomiędzy dwoma głosami, z których jeden byt donośny, drugi cichy.
— Jak nazywacie ten folwark, gdzie teraz mieszkamy?
— Zielę w Słomie.
— Daleko jeszcze?
— Dobry kwadrans drogi.
— Spieszmy na wieczerzę.
— Prawda, żeśmy się spóźniły.
— Trzebaby biedź, lecz twoje robaczki są zmęczone. Jest nas dwie tylko, nie możemy nieść trojga bębnów. A zresztą, wy kumo Flechard niesiecie już jednego. Ciężki, jak ołów. Odstawiliście od piersi tego żarłoka dziewuchę, ale nosicie ją ciągle. Zły zwyczaj. Każcie jej, żeby szła sama. Ale to znów kolacya ostygnie.
— Ach! daliście mi wyborne trzewiki. Powiedziałby kto, że umyślnie dla mnie robione.
— Lepiej to, niż chodzić boso.
— Idź-że prędzej ty, Janku.
— Przez niego-to przecie spóźniłyśmy się. Musi rozmawiać z każdą dziewczynką, którą tylko spotka. Jakby dorosły.
— Ba, ma piąty rok.
— Powiedzno, Janku, pocoś gadał z tą małą we wsi?
Dziecinny głos, ale głos chłopca odpowiedział:
— Bo ją znam.
— Jakto, znasz ją?
— Znam — odrzekł chłopczyk — bo mi dała buzi dziś rano.
— No proszę! — zawołała kobieta. — Od trzech