Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/112

Ta strona została przepisana.

— Więc wszystko, czy co się dzieje, czy też nie, to dla ciebie obojętne?
— Prawie. Wyście wielcy panowie, to wasze sprawy.
— Ależ nakoniec to, co się dzieje...
— To się dzieje tam wysoko.
Żebrak dodał:
— A zresztą są rzeczy, które się dzieją jeszcze wyżej; słońce wstaje, księżyc powiększa się, albo zmniejsza; ja właśnie takiemi rzeczami się zajmuję.
Wypił haust z dzbanka i rzekł:
— Wyborna ta świeża woda.
Potem mówił dalej:
— Jak waszej jasności smakuje ta woda?
— Jak się nazywasz? — spytał margrabia.
— Nazywam się Tellmarch — nazywają mnie Caimand.
— Wiem. Caimand, to wyraz miejscowy.
— Który oznacza żebraka. Mam także przezwisko Starego.
Po chwili mówił dalej:
— Od czterdziestu lat przezywają mnie już Starym.
— Od czterdziestu lat! Ależ byłeś przecie młodym.
— Ja? nigdy! Pan jesteś nim zawsze, panie margrabio. Masz nogi dwudziestoletnie, wspinasz się na wielki nadbrzeżny pagórek; ja po trochu przestaję chodzić; ujdę ćwierć mili i jużem się zmęczył. A przecież jesteśmy w jednym wieku; ale bogaci mają nad nami jedną wyższość, jedzą codzień. A jedzenie to konserwuje.
Po chwili milczenia żebrak mówił dalej:
— Biedni, bogaci — to straszna sprawa. Z tego powstają katastrofy. Przynajmniej mnie się tak wydaje. Biedacy chcą być bogaczami, bogaci nie chcą stać się ubogimi. Zdaje mi się, że w tem właśnie jest grunt. Ja się do tego nie mieszam. Wypadki,