Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Podparł się na swoim kiju. Słońce twarz mu oświetlało.
— Panie margrabio — rzekł Tellmarch — czwarta godzina zrana wybiła na dzwonnicy Tanis. Słyszałem cztery uderzenia, więc wiatr się zmienił; mamy teraz wiatr z kraju; nie słyszę żadnego odgłosu; dzwonienie na gwałt musiało ustać. Na folwarku i w wiosce wszystko spokojne. Niebiescy śpią, albo odeszli. Największe niebezpieczeństwo minęło; najlepiej będzie się rozstać. To właśnie pora, w której wychodzę.
Wskazał pewien punkt na widnokręgu.
— Ja idę tamtędy.
Wskazał punkt przeciwny.
— Wy, margrabio, idźcie tędy.
Żebrak pożegnał margrabiego poważnym ukłonem ręki i dodał, pokazując resztę wieczerzy.
— Weźcie kasztany, jeśliście głodni.
W chwilę potem zniknął pod drzewami.
Margrabia wstał i udał się w stronę wskazaną przez Tellmarcha.
Była to owa czarowna chwila, która w starym języku wieśniaków normandzkich nazywa się świegotaniem dnia. Między plotami świegotały szczygły i wróble. Margrabia szedł tą samą ścieżką, którą wczoraj z żebrakiem przebywał. Wyszedł z gęstwiny i znalazł się u rozdroża, odznaczonego krzyżem kamiennym. Afisz bielił się na nim jeszcze i niby weselił do wschodzącego słońca. Margrabia przypomniał sobie, że było coś u dołu afisza, czego nie mógł wczoraj przeczytać z powodu drobnych liter i niedostatecznogo światła. Poszedł do podstawy krzyża. Afisz kończył się istotnie dwoma wierszami drobno wydrukowanemi pod podpisem: Prieur z Mamy:
„Po sprawdzeniu tożsamości osoby byłego margrabiego de Lantenac, winny zostanie natychmiast