Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/117

Ta strona została przepisana.

Gęstwina mocno najeżona i płowa otaczała ze wszystkich stron wyniosłość, z której wierzchołka rozpatrywał się margrabia. Gęstwina ta, nazywana gajem folwarku Ziele w Słomie, a obszerna jak las, ciągnęła się aż do folwarku i ukrywała, jak wszelkie zarośla breteńskie, sieć parowów i ścieżek, labiryntów, w których błąkały się wojska republikańskie.
Egzekucya, jeżeli to była egzekucya, musiała być krwawa, bo trwała krótko. Jak we wszystkich rzeczach brutalnych, sprawiono się szybko. Okrucieństwo wojen domowych idzie w parze z taką dzikością. Podczas gdy margrabia, mnożąc przypuszczenia, wahając się, czy zejść, czy zostać, słuchał i patrzył, ustała owa wrzawa zagłady, albo raczej rozproszyła się. Margrabia dostrzegł wśród zarośli, jak gdyby rozdrobnienie gromady rozszalałej i wesołej. Pod drzewami straszliwie się zamrowiło. Z folwarku rzucono się w las. Słychać było bębny bijące do ataku. Strzały karabinowe ustały. Podobne to było teraz do obławy; przetrząsano gęstwinę, ścigano i widocznie szukano kogoś; hałas się rozpierzchnął, a czuć było w nim głębię; mieszały się w nim słowa gniewu i zwycięztwa; w zgiełku złożonym z krzyków nie można było nic rozróżnić. Nagle, jak kontury wypływające z pośród dymu, coś w tej wrzawie wyraźnie wymówione zostało. Było to nazwisko, nazwisko powtórzone przez tysiąc głosów, i margrabia usłyszał okrzyki:
— Lantenac! Lantenac! margrabia de Lantenac!
Jego to szukano.