bieskim, którzy byli na folwarku Ziele w Słomie. Panie margrabio, nazywam się Gavard. Byłem przy margrabi de la Rouarie.
— Dobrze — rzekł margrabia.
I z powagą a spokojem przypasał szarfę.
Potem dobył szpady i wywijając nią nad głową, zawołał:
— Wstańcie! niech żyje król!
Wszyscy powstali.
I w głębiach lasu rozległ się okrzyk szalony, tryumfalny: „Niech żyje król! niech żyje nasz margrabia! Niech żyje Lantenac!“
Margrabia zwrócił się do Gavarda.
— Wielu was jest?
— Siedm tysięcy.
Zstępując z pochyłości, podczas gdy wieśniacy odchylali zarośla przed margrabią, Gavard mówił dalej.
— Nic prostszego, panie margrabio. Jedno słowo tłómaczy wszystko. Potrzeba było tylko iskry. Afisz rzeczypospolitej, donosząc o waszej obecności, podburzył kraj na rzecz króla. Byliśmy prócz tego zawiadomieni ukradkiem przez mera z Granville, naszego sprzymierzeńca, tego samego, który ocalił księdza Oliviera. Dzisiejszej nocy dzwoniono na gwałt.
— Dla kogo?
— Dla ciebie, panie margrabio.
— Aha! — rzekł margrabia.
— I oto jesteśmy — dodał Gavard.
— I jest was siedm tysięcy?
— Dzisiaj. Ale będzie nas piętnaście tysięcy jutro. To danina kraju tutejszego. Kiedy pan Henryk de La Rochejacquelein udał się do wojska katolickiego, zadzwoniono na gwałt, i w jedną noc sześć parafij: Isernay, Corqueuv, les Echaubroignes, les Aubiers, Saint-Aubin i Neuil, przyprowadziło mu dziesięć tysięcy ludzi. Nie było amunicyi; znalazło się
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/120
Ta strona została przepisana.