Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/121

Ta strona została przepisana.

u pewnego mularza sześćdziesiąt funtów prochu minowego, i pan de La Rochejacquelein z tem odjechał. Domyślaliśmy się, że pan margrabia musisz być gdzieś w tym lesie i szukaliśmy cię.
— I napadliście na Niebieskich w folwarku Ziele w Słomie.
— Wiatr przeszkodził im usłyszeć dzwonienie na trwogę. Nie domyślali się niczego. Ludzie ze wsi, wałkonie, przyjęli ich dobrze. Dziś rano otoczyliśmy folwark, Niebiescy spali, i w okamgnieniu wszystko było skończone. Mam konia. Czy zechcesz go przyjąć, generale?
— Dobrze.
Wieśniak przyprowadził konia białego, osiodłanego po wojskowemu. Margrabia, obywając się bez pomocy, którą mu ofiarował Gavard, dosiadł konia.
— Hurrah! — krzyknęli wieśniacy, bo okrzyki angielskie są w częstem użyciu na wybrzeżu bretońsko-normandzkiem, zostającem w ciągłych stosunkach z wyspami kanału la Manche.
Gavard salutował po wojskowemu i zapytał:
— Gdzie będzie wasza główna kwatera, panie margrabio?
— Najprzód w lesie Paproci.
— To jeden z waszych siedmiu lasów, panie margrabio.
— Trzeba nam księdza.
— Mam jednego.
— Co on za jeden?
— Wikary z Chapelle Cobrée.
— Znam go. Odbył podróż do Jersey.
Ksiądz wyszedł z szeregów i dodał.
— Trzy razy.
Margrabia obrócił głowę.
— Dzień dobry, księże wikary. Będziesz miał sporo roboty.
— Tem lepiej, panie margrabio.