w przerwach płomieniem. Unosił się ponad Zielem w Słomie.
Tellmarch przyspieszył kroku i podążył ku temu dymowi. Znużony był, ale chciał wiedzieć, co się tu stało.
Przybył na wierzchołek wzgórza, do którego przypierały wieś i folwark.
Nie było już ani folwarku, ani wioski.
Tlił się tylko stos zgliszczów i to było Ziele w Słomie.
Jest coś boleśniejszego nad widok palącego się pałacu — dogorywająca chata. Opłakany jest widok chaty w ogniu. Spustoszenie rzucające się na nędzę, jastrząb pastwiący się nad robakiem, to coś opacznego, od czego ściska się serce.
Jeśli wierzyć dawnemu opowiadaniu, przyglądanie się pożarowi zmienia człowieka w posąg; Tellmarch był przez chwilę takim posągiem. Widok, który miał przed oczami, uczynił go nieruchomym. Zniszczenie spełniało się w milczeniu.
Kilka drzew z sadu kasztanowego, przytykającego do domów, zapaliło się i stało w ogniu.
Tellmarch słuchał, starając się rozróżnić głos, wołanie, krzyk; nic się nie ruszało, tylko płomienie, wszystko zamilkło, prócz pożaru. Czyżby wszyscy uciekli?
Gdzie się podziała ta gromadka żyjąca i pracująca? Co się stało z tym małym ludem?
Tellmarch zszedł ze wzgórka.
Miał przed sobą zagadkę grobową. Zbliżał się do niej bez pośpiechu, z okiem nieruchomem. Podchodził ku tej ruinie z powolnością cienia, czuł się widmem w tym grobie.
Doszedł do tego, co było dawniej wrotami folwarku, i spojrzał na podwórze nieogrodzone już teraz murem i zlane z otaczającem je siołem.
To co widział, dotychczas było niczem. Do-
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/124
Ta strona została przepisana.