kobiet ubrana była w rodzaj munduru; przy niej leżała beczułka rozbita i pusta, widocznie była wiwandyerką. Miała cztery kule w głowie. Nie żyła.
Tellmarch przypatrzył się drugiej. Była to wieśniaczka trupio blada, z otwartemi ustami. Oczy miała zamknięte. Rany żadnej na głowie nie było widać. Odzież jej, którą zapewne znoje i trudy postrzępiły w szmaty, roztworzyła się w chwili padania ciała i odsłoniła tułów napół nagi. Tellmarch uchylił odzież do reszty i spostrzegł na łopatce ranę okrągłą od kuli: obojczyk był strzaskany. Spojrzał na pierś zsiniałą.
— Matka i karmicielka — szepnął.
Dotknął się ciała. Nie było zimne.
Wieśniaczka nie miała innej rany, prócz złamanego obojczyka, i śladu kuli w łopatce.
Przyłożył rękę do serca i uczuł słabe uderzenie. Nie umarła jeszcze.
Tellmarch wyprostował się i krzyknął strasznym głosem:
— Czyż niema tu nikogo?
— To ty, Caimand! — odpowiedział głos jakiś tak cicho, że zaledwie można było dosłyszeć.
Jednocześnie z jednego z zakątków ruiny pokazała się głowa.
Potem druga twarz wychyliła się z innej rudery.
Byli to dwaj ukryci wieśniacy, jedyni, którzy przeżyli katastrofę.
Znany głos żebraka uspokoił ich i wywołał z kątów, w które się powciskali.
Zbliżyli się do Tellmarcha, drżąc jeszcze.
Tellmarch zdołał krzyknąć, ale nie mógł mówić; głębokie wzruszenia mają to do siebie.
Pokazał im palcem kobietę, rozciągniętą u ich nóg.
— Czy żyje jeszcze? — zapytał jeden z wieśniaków.
Tellmarch kiwnął głową powierdzająco.
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/126
Ta strona została przepisana.