Dantonie. Ażyotery i chciwcy — oto niebezpieczeństwo. Na co się zdało zatykać na ratuszu chorągiew czarną? co pomoże uwięzienie barona Treneka?[1] Trzeba skręcić kark temu staremu intrygantowi więzień. Czyż wam wystarcza, że prezes Konwencyi włoży wieniec obywatelski na głowę Lamberteche’a, który dostał czterdzieści jeden ran pałaszowych pod Jemappes i którego Chenier[2] stał się kornakiem? Komedye i hece. Ach! wy nie dbacie o Paryż, szukacie niebezpieczeństwa daleko, kiedy ono tuż przy was! Na cóż ci się zdała twoja policya, Robespierze? Bo masz przecie szpiegów; Payan w Komunie, Coffinhal w Trybunale rewolucyjnym, Dawid w Komitecie Bezpieczeństwa powszechnego, Conthon w Komitecie Ocalenia publicznego. Widzisz, że mi to wszystko wiadomo. Wiedzcież tedy, że nad głowami waszemi wisi niebezpieczeństwo i że już po niem kroczycie. Spiskują w Paryżu ci, co byli czemś dawniej; patryoci chodzą boso; uwolniono już arystokratów połapanych 9-go marca; konie zbytkowe, któreby należało zaprządz do armat na granicy, obryzgują nas błotem; cztery funty chleba płaci się trzy franki i dwadzieścia soldów; w teatrach dają sztuki bezecne, a Robespier rozkazuje gilotynować Dantona.
— No, no! — rzekł Danton.
Robespier bacznie się przyglądał mapie.
— Trzeba nam dyktatora — zawołał nagle Marat. — Robespier, ty wiesz, że ja chcę dyktatora!
Robespier podniósł głowę.
— Wiem; ty lub ja.
— Ja lub ty — odparł Marat.
Danton wycedził przez zęby:
— Dyktator. Spróbujcie!
Marat dostrzegł zmarszczenie brwi Dantona.