Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/168

Ta strona została przepisana.

twój głos gruby, twój krawat rozpięty, twoje miękkie buty, twoje małe bankieciki wieczorne, twoje kieszenie wielkie — wszystko to patrzy na Ludwichnę.
Tak po przyjacielsku Marat nazywał gilotynę.
I mówił dalej:
— Co zaś do ciebie, Robespierze, jesteś wprawdzie umiarkowany, ale to ci nie przyda się na nic. Pudruj się, fryzuj, szczotkuj, udawaj gładysza, noś bieliznę, bądź wystrzyżony, wyfryzowany, wyświeżony, a i tak pójdziesz na plac Gréve[1]; choć się wczytujesz w deklaracyę Brunświka[2], spotka cię los królobójcy Damiensa, będziesz rozdarty na ćwierci[3].
— Echo Koblencyi[4] — wycedził Robespier przez zęby.
— Ja niczyjem echem nie jestem, jestem okrzykiem wszystkich i wszystkiego. Ach! młodzi jesteście oba. Ile masz lat, Dantonie? trzydzieści cztery, ile masz lat, Robespierze? trzydzieści trzy. A ja? ja żyłem zawsze, bo jestem starą niedolą ludu. Mam lat sześć tysięcy.
— To prawda — odparł Danton — od sześciu tysięcy lat Kain przechował się w nienawiści, jak ropucha w kamieniu. Kamień się rozpadł, Kain wyskoczył między ludzi i zrobił się Marat.
— Dantonie! — wykrzyknął Marat — a oczy jego sinem zabłysły światłem.
— Albo co? — rzekł Danton.
Tak mówili ci trzej groźni ludzie.
Tak kłócą się gromy.


  1. Gdzie tracono skazanych na śmierć.
  2. Książe brunświcki wydał odezwę do ludu francuskiego w imieniu monarchów.
  3. Wiktor Hugo używa tu gry wyrazów niepodobnej do przełożenia: „tu es tire à quatre épingles en attendant que tu sois tiré à quatre cheveaux.“
  4. Kwatera główna ks. Brunświckiego i miejsce pobytu wychodźców francuskich.