Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/170

Ta strona została przepisana.

Dantona i Robespiera dreszcz przeniknął.
W tejże chwili podniósł się głos jakiś z głębi izby i rzekł:
— Nie masz racyi, Maracie.
Wszyscy się obrócili. Podczas kiedy Marat był wybuchnął, żaden z nich nie spostrzegł, że ktoś wszedł w głębi.
— To ty, obywatelu Cimourdain? — rzekł Marat; — dzień dobry.
Istotnie, był to Cimourdain.
— Mówię ci, że się mylisz, Maracie — rzekł.
Marat zzieleniał, co było jego blednięciem.
Cimourdain dodał:
— Jesteś użyteczny, ale Robespier i Danton są potrzebni. Na co im grozić? Jedność! jedność, obywatelu! lud pragnie, by jedność panowała.
Wejście tego człowieka podziałało jak zimna woda, i jakby przybycie kogoś obcego podczas kłótni domowej, uspokoiło, jeśli nie głębię, to powierzchnię.
Cimourdain podsunął się do stołu.
Znali go Danton i Robespier. Zauważyli oni niejednokrotnie w trybunach dla publiczności w Konwencyi tego potężnego, nieznanego człowieka, którego lud pozdrawiał. Robespier jednak, jako formalista, zapytał:
— Jak tu wszedłeś, obywatelu?
— On jest z Biskupstwa — odpowiedział Marat głosem, w którym znać było jakąś uległość z przyczyny niewyjaśnionej.
Marat nic sobie nie robił z Konwencji, przywodził w Komunie, ale Biskupstwa się lękał.
Taki Mirabeau czuje, jak się Robespier porusza w głębokości niewiadomej; Robespier czuje w niej Marata, Marat Heberta, a Hebert czuje, jak się porusza Baboeuf.
Dopóki podziemne warstwy są spokojne, oddany polityce człowiek może działać; ale pod rewolu-