Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/225

Ta strona została przepisana.

ta, którzy, zajęci rozmową, nie widzieli go wchodzącego.
Chabot mówił:
— Maribon, czy tam Montaut, posłuchajno: wracam z Komitetu Ocalenia Publicznego.
— Cóż tam robią?
— Oddają szlachcica pod dozór księdzu.
— Ach!
— Szlachcica, jak ty...
— Nie jestem szlachcicem — rzekł Montaut.
— Księdza...
— Jak ty.
— Nie jestem księdzem — rzekł Chabot.
Rozśmieli się obaj.
— Wytłómacz tę zagadkę — rzekł Montaut.
— Oto tak. Ksiądz, nazwiskiem Cimourdain, został delegowanym z nieograniczonem pełnomocnictwem przy pewnym wicehrabi, nazwiskiem Gauvain; ten wice-hrabia dowodzi kolumną ekspedycyjną armii Wybrzeży. Idzie o to, aby szlachcic nie mógł szachrować, a ksiądz zdradzać.
— Rzecz prosta — odparł Montaut. — Trzeba tylko śmierć do tego domieszać.
— Po to właśnie przychodzę — odezwał się Marat.
Rozmawiający podnieśli głowy.
— Dzień dobry, Maracie — rzekł Chabot — rzadko bywasz na naszych posiedzeniach.
— Doktór zalecił mi kąpiele — odpowiedział Marat.
— Nie należy dowierzać kąpielom; Seneka umarł w kąpieli.
Marat się uśmiechnął.
— Niema tu, Chabocie, Nerona.
— Jesteś ty — rzekł głos gromki.
Był to Danton, idący ku swojej ławce.
Marat się nie odwrócił.