Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/226

Ta strona została przepisana.

Nachylił głowę pomiędzy twarze Montauta i Chabota.
— Słuchajcie — mówił — przychodzę tu w ważnej sprawie; trzeba, by jeden z nas trzech przedstawił dziś Konwencyi projekt dekretu.
— Nie ja — rzekł Montaut — nie słuchają mnie; jestem margrabią.
— Mnie także — rzekł Chabot — nie słuchają; jestem kapucynem.
— I mnie także — rzekł Marat — nie słuchają; jestem Maratem.
Nastąpiła chwila milczenia.
Głęboko zamyślonego Marata nie łatwo było wybadywać; Montaut atoli spróbował go zapytać.
— Jakiegoż to, Maracie, chcesz dekretu?
— Dekretu karzącego śmiercią każdego dowódcę, któryby dozwolił uciec wziętemu do niewoli buntownikowi.
Chabot wtrącił.
— Ten dekret już istnieje, zagłosowano go w końcu kwietnia.
— Zatem tak jakby wcale nie istniał — rzekł Marat. — Wszędzie, w całej Wandei, każdy pomaga wymykać się jeńcom, a kto ich przechowuje, nie bywa karany.
— Bo dekret stracił na sile.
— Należy mu całą moc przywrócić.
— Bezwątpienia.
— I zabrać w tym celu glos Konwencyi — rzekł Marat.
— Nie potrzeba na to Konwencyi — odparł Chabot — Komitet Ocalenia Publicznego wystarczy.
— Cel — dodał Montaut — będzie dopięty, jeżeli Komitet Ocalenia Publicznego każę rozlepić dekret we wszystkich gminach Wandei, a przytem da jeden i drugi dobry przykład