Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/264

Ta strona została przepisana.

Jeden z wieśniaków powstał, zawołał: kto idzie! i wystrzelił z karabina; odpowiedziano wystrzałem z działa. Następnie wybuchł wściekły ogień ręcznej broni. Cały tłum uśpiony zerwał się na równe nogi. Ciężkie wstrząśnienie. Zasnąć pod gwiazdami, a pod kartaczami się obudzić!
Pierwsza chwila była straszna. Nic tragiczniejszego nad mrowienie się ciżby gromem rażonej. Rzucili się do broni, krzyczeli, biegali; — wielu padało. Chłopi napadnięci, nie wiedzieli co czynią i wzajem do siebie strzelali. Ludzie jak odurzeni, wychodzili z domów, wchodzili napowrót, błądzili wśród zgiełku jak w obłędzie. Rodziny się nawoływały. Walka ponura, w której plątały się kobiety i dzieci! Kule świszcząc, kreśliły pręgi w ciemności. Strzały padały ze wszystkich ciemnych kątów. Wszędzie dym i zgiełk. Łączyła się do tego plątanina furgonów i pociągów. Konie wierzgały. Deptano po ranionych, z ziemi słychać było wycia. Jednych groza przejęła, inni osłupieli. Żołnierze i oficerowie szukali się nawzajem. Wśród tego wszystkiego epizody ponurej obojętności. Jakaś kobieta karmiła swe niemowlę siedząc pod ścianą, o którą oparł się jej mąż ze strzaskaną nogą. Krew płynęła mu z nogi, a on nabijał spokojnie karabin i strzelał na traf, zabijając przed sobą, w cieniu. Ludzie, leżąc na brzuchu, strzelali przez koła od wozów. Chwilami wybuchała wrzawa z tysiąca okrzyków. Potężny odgłos działa zagłuszał wszystko. Było to przerażające.
Rzekłbyś, że to nagle wycinanie drzew: wszyscy padali jedni na drugich. Gauvain przyczajony kartaczował napewno, nie wiele tracąc ludzi.
Jednakże nieustraszeni w nieładzie wieśniacy zajęli wkrótce stanowisko obronne, cofnęli się ku bazarowi, obszernej i ciemnej reducie, niby ku lasowi filarów kamiennych. Tam nabrali otuchy; wszystko, co podobne było do boru, wzbudzało w nich