wstawił tam dwa działa szesnasto-funtowe, dla których porobiono strzelnice. Pochylony nad jedną z armat przyglądał się właśnie bateryi nieprzyjacielskiej przez strzelnicę, gdy spostrzegł Gauvaina.
— To on! — zawołał.
Wtedy chwycił sam za wyszór, nabił działo, ustawi! celownik i wycelował.
Przy razy brał na cel Gauvain’a i chybiał. Trzeci wystrzał ogołocił go tylko z kapelusza.
— Niezręczny! — mruknął Lantenac. — Trochę niżej, a mogłem mu głowę roztrzaskać.
Nagle pochodnia zgasła i margrabia miał już tylko ciemność przed sobą.
— Niech i tak będzie — rzekł.
I zwracając się do kanonierów wiejskich, zawołał:
— Kartaczami!
— Gauvain ze swej strony niemniej był poważny. Położenie pogarszało się. Zarysowała się nowa faza walki. Barykada teraz jego kartaczowała. Kto wie, czy nie przejdzie z obrony do zaczepki? Miał przeciw sobie, odtrącając zabitych i zbiegów, przynajmniej pięć tysięcy walczących, a jemu samemu pozostało się nie więcej nad tysiąc dwieście ludzi zdolnych do boju. Coby się stało z republikanami, gdyby nieprzyjaciel spostrzegł małą ich liczbę? Roleby się zmieniły. Z zaczepiającego byłoby się zaczepionym. Niechby barykada zrobiła wycieczkę, a wszystko mogło być straconem.
Co czynić? Nie można było myśleć o uderzeniu na barykadę z frontu; wziąć ją szturmem było niepodobieństwem. Tysiąc dwieście ludzi nie wyprze pięciu tysięcy. Działać porywczo, na nic się nie zdało, czekać, było zgubą. Trzeba było raz skończyć. Ale jak?
Gauvain, jako miejscowy, znał miasto. Wiedział, że stary bazar, w którym się Wandejczycy
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/267
Ta strona została przepisana.