Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/274

Ta strona została przepisana.

Przypatrywał mu się. Krew z rany zalewała rannego, tworząc mu czerwoną maskę. Niepodobna było rozróżnić jego rysów. Przeglądały tylko siwe włosy.
— Ten człowiek ocalił mi życie — mówił dalej Gauvain. — Czy go tu zna ktokolwiek?
— Komendancie — odpowiedział jeden z żołnierzy — ten człowiek dopiero przybył do miasta. Widziałem, jak przyjechał drogą od Pontorson.
Chirurg, należący do kolumny, przybył ze swemi narzędziami. Ranny ciągle był bezprzytomny. Chirurg obejrzał go i rzekł.
— To tylko cięcie. Nic ważnego. Zszyje się to i za tydzień chory będzie chodził. Ale też go palnął.
Ranny miał płaszcz, pas trójkolorowy, pistolety i szablę. Położono go na noszach, rozebrano, przyniesiono wody zimnej. Chirurg obmył ranę, twarz zaczęła się ukazywać, Gauvain patrzył na nią z głęboką uwagą.
— Czy ma przy sobie jakie papiery? — zapytał Gauvain.
Chirurg pomacał boczną kieszeń chorego i wydobył z niej pugilares, który podał Gauvain’owi.
Tymczasem ranny, orzeźwiony zimną wodą, powracał do przytomności. Powieki jego lekko się poruszyły.
Gauvain przeglądał pugilares; znalazł w nim arkusz papieru we czworo złożony, rozwinął go i czytał:
„Komitet Ocalenia publicznego. Obywatel Cimourdain...“
Gauvain wydał okrzyk:
— Cimourdain!...
Na ten krzyk, ranny otworzył oczy.