Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/278

Ta strona została przepisana.

od północy, odpierającego Hiszpanię w Pirenejach, w Alpach dającego Rzymowi hasło powstania. W Cimourdan’ie było dwóch ludzi: człowiek tkliwy i człowiek ponury; obaj byli zadowoleni, bo uważając nieubłagalność za ideał, rad widział w Gauvain’ie człowieka wspaniałego i strasznego. Cimourdain myślał o wszystkiem, co trzeba było zniszczyć, zanim budować się będzie, i zaiste, mówił do siebie: Nie pora na czułostkowość. Gauvain będzie „na wysokości“, jak się wtedy wyrażano. Cimourdain wystawiał sobie Gauvain’a depczącego ciemności, opancerzonego światłem, z błyskiem meteoru na czole, rozpościerającego wielkie idealne skrzydła sprawiedliwości, rozumu 1 postępu, i dzierżącego miecz w ręku; widział w nim anioła, lecz tylko anioła niszczyciela.
W natężeniu największem tego marzenia, dochodzącego prawie do ekstazy, usłyszał przez drzwi uchylone rozmowę w sali ambulansowej, przytykającej do jego pokoiku; poznał głos Gauvain’a. Głos ten, mimo długich lat rozłączenia, dźwięczał mu zawsze w uchu, a głos dziecka odzywa się w głosie człowieka. Słuchał. Rozlegał się odgłos kroków. Żołnierz jakiś mówił:
— Komendancie, to ten człowiek, który strzelał do ciebie. Kiedy nikt na niego nie patrzył, zaczołgał się do piwnicy. Znaleźliśmy go i oto jest.
Wtedy Cimourdain usłyszał następującą rozmowę między Gauvain’em i tym człowiekiem.
— Jesteś raniony?
— Dosyć zdrów jestem, ażeby być rozstrzelanym.
— Połóżcie tego człowieka na łóżko. Opatrzcie go, pilnujcie i wyleczcie.
— Ja chcę umrzeć.