Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/281

Ta strona została przepisana.

dzaju konania, które poprzedziło wyleczenie, chora zaledwie kilka słów wymówiła. Kiedy chciała się odzywać, Tellmarch kazał jej milczeć; ale ją owładnęła uparta zaduma, a Tellmarch dostrzegł w jej oczach ponury dopływ i odpływ myśli dolegliwych. Tego rana dość silną już była, aby mogła chodzić prawie bez pomocy. Wyleczenie, to niby ojcowstwo; Tellmarch spoglądał więc na nią uszczęśliwiony. Poczciwy stary uśmiechnął się i przemówił do niej.
— I cóż, stoimy na własnych nogach, nie mamy już rany?
— Tylko w sercu — odrzekła.
I mówiła dalej:
— Więc nie wiecie wcale, gdzie one są?
— Kto taki? — zapytał Tellmarch.
— Moje dzieci.
To „więc“ wyrażało cały świat myśli: miało to znaczyć: „Kiedy mi o nich nie mówisz, kiedy od tylu dni jesteś przy mnie i o nich ust nie otworzyłeś, kiedy każesz milczeć, ile razy chcę przerwać milczę? nie, kiedy masz obawę, żebym o nich nie wspominała, to widać, że nic mi nie masz o nich do powiedzenia.“ Często w gorączce, w malignie, w obłędzie wołała dzieci, i dobrze zauważyła, bo maligna robi swe spostrzeżenia, że stary nie odpowiadał jej wcale.
Bo też wistocie Tellmarch nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Niełatwo mówić matce o dzieciach, które zginęły. A zresztą, cóż on wiedział? — nic. Wiedział, że jakaś matka była rozstrzelana, że tę matkę znalazł na ziemi, że gdy ją podnosił, była prawie trupem, że ten trup miał troje dzieci i że margrabia de Lantenac, rozstrzelawszy matkę, uprowadził dzieci. Wszelkie jego wiadomości na tem się ograniczały. Co się stało z dziećmi? Czy jeszcze żyły? Wiedział, bo się o to dopytywał, że było dwóch chłopców i dziewczynka, zaledwie od piersi odstawiona. Więcej nic. Robił sobie co do tej gromadki nieszczęsnej