Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/284

Ta strona została przepisana.

bym je zobaczyła. Wiedziałabym, gdzie są. Oneby mnie nie widziały, ale ja byłabym przy nich. Ja myślę, że nieżyjąca może się opiekować.
Wziął ją za rękę i pomacał puls.
— Uspokój się, sprowadzisz sobie znów gorączkę.
Kobieta zapytała go prawie opryskliwie:
— Kiedy będę mogła ztąd odejść?
— Odejść ztąd?
— Tak, pójść, chodzić.
— Nigdy, jeżeli nie będziesz rozsądną. Jutro, jeżeli będziesz dobrze się sprawiać.
— Co nazywasz dobrze się sprawiać?
— Mieć ufność w Bogu!
— W Bogu! gdzieś podział moje dzieci?
Była jakby w obłędzie. Głos jej stał się bardzo łagodny.
— Rozumiesz — rzekła do niego — że ja tak pozostać nie mogę. Ty nie miałeś dzieci, ja je miałam. To wielka różnica. Nie można sądzić o czemś, kiedy się nie wie, co to jest. Wszakże nie miałeś dzieci?
— Nie — odpowiedział Tellmarch.
— Ja to tylko miałam. Cóż ja jestem bez moich dzieci? Chciałabym, żeby mi ktoś wytłómaczył, dlaczego ja nie mam moich dzieci? Czuję, że się coś dzieje, czego nie rozumiem. Zabito mego męża, mnie rozstrzelano, ale cóż, kiedy ja nic tego nie rozumiem.
— Masz tobie — rzekł Tellmarch — oto znów gorączka ci powraca. Nie mów już więcej.
Spojrzała na niego i zamilkła.
Od tej chwili nie mówiła już nic.
Stała się posłuszną Tellmarchowi, więcej niż żądał. Przepędzała długie godziny skulona pod starem drzewem, w osłupieniu. Myślała i milczała. Milczenie daje jakiś przytułek duszom prostym, które