ani merów, ani władz jakichkolwiek; miała do czynienia tylko z przechodniami.
Odzywała się do nich i zapytywała:
— Czy widzieliście gdziekolwiek troje małych dzieci?
Przechodnie podnosili głowy.
— Dwóch chłopczyków i dziewczynkę — mówiła matka. I opisywała dalej:
— René Jan, Gruby-Allan, Jurcia. Nie widzieliście takich?
Potem objaśniała:
— Najstarszy ma półpięta roku, a malutka dwadzieścia miesięcy.
Nakoniec dodawała:
— Czy nie wiecie gdzie są? zabrano mi je.
Spoglądano na nią i na tem koniec.
Widząc, że jej nie rozumiano, mówiła:
— Bo widzicie, to moje dzieci, to też się pytam.
A ludzie szli, jakby nie słyszeli. Wtedy zatrzymywała się, nic już więcej nie mówiąc, i wpijała sobie paznogcie w piersi.
Pewnego dnia jednak wysłuchał ją jakiś wieśniak. Poczciwiec zamyślił się.
— Czekajcie-no — rzekł — troje dzieci?
— Tak.
— Dwóch chłopców?
— I dziewczynka.
— To tego szukacie?
— Tak.
— Słyszałem o panu, który zabrał te troje dzieci i ma je przy sobie.
— Gdzie jest ten człowiek — krzyknęła — gdzie one są?
Wieśniak odpowiedział:
— Idźcie do Tourgue.
— Czy to tam znajdę moje dzieci.
— Być może, że tam.
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/296
Ta strona została przepisana.