Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/34

Ta strona została przepisana.

Kobieta drgnęła od stóp do głowy i spojrzała na marsowatą twarz sierżanta, w której dostrzedz było można tylko brwi, wąsy i dwa rozżarzone węgle, wyglądające jak oczy.
— Dawniejszy batalion Czerwonego Krzyża — objaśniła wiwandyerka.
A sierżant zapytał:
— Kto pani jesteś?
Kobieta patrzyła na niego struchlała. Była młoda, chuda, blada i odarta, na głowie kaptur wieśniaczek bretońskich, a na plecach kołdra wełniana, taśmą przywiązana do szyi. Z obojętnością samicy nie kryła piersi obnażonej, a jej nogi bez pończoch i trzewików były pokrwawione.
— To jakaś uboga — rzekł sierżant.
A wiwandyerka dodała głosem żołnierskim i z pewną łagodnością:
— Jak się nazywacie?
Kobieta wyjąkała ledwie dosłyszalnym głosem.
— Michalina Flechard.
Tymczasem wiwandyerka szorstką ręką głaskała główkę niemowlęcia.
— Jak dawno jest na świecie to bobo? — spytała.
Matka nie zrozumiała. Wiwandyerka powtórzyła z przyciskiem:
— Pytam się o wiek tego pędraka.
— A! — odrzekła matka — ma osiemnaście miesięcy.
— O, to stare — zauważyła wiwandyerka — nie powinno już ssać. Trzeba to odstawić od piersi. Damy mu zupy.
Matka zaczęła się uspakajać. Dwoje rozbudzonych malców okazywało więcej ciekawości niż strachu. Kity kaszkietów żołnierskich wprawiały je w zdumienie.
— A! — odezwała się matką — głodne są bardzo.