Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/361

Ta strona została przepisana.

staroświecka, poskubana temi małemi a zawziętemi paluszkami, poleciała na cztery wiatry. Jurcia zamyśliła się, patrząc na ten rój drobnych papierków białych, bujający w powietrzu wedle tchnienia wiatru i rzekła:
— Motle.
I oto rzeź skończyła się na rozwianiu pod niebios lazurem.


VII.

Tak się odbyło powtórne skazanie na śmierć Św. Bartłomieja, który już raz poniósł śmierć męczeńską 49-go roku po Jezusie Chrystusie.
Tymczasem zbliżał się wieczór, upał się wzmagał, powietrze tchnęło drzemką popołudniową; Jurcia miała jakieś niejasne oczy. Janek poszedł do swego łóżeczka koszykowego, wyciągnął z niego worek słomą napchany, służący mu za materac, przyciągnął go pod okno, rozciągnął się na nim i rzekł:
— Połóżmy się.
Alanek oparł głowę na Janku, na Alanku Jurcia oparła swoją i troje niszczycieli usnęło.
Przez otwarte okna wchodziły do sali ciepłe podmuchy; wonie dzikich kwiatów, wzleciawszy ze wzgórzy i zapadlin, błąkały się zmieszane z wieczornem tchnieniem; przestrzeń spokojna była i miłosierna; wszystko promieniało, wszystko się śmiało, wszystko miłowało. Słońce przesyłało wszelkiej istności pieszczotę swoją, światło; harmonia, wywiązująca się z olbrzymiej słodyczy wszechrzeczy, wiała wszystkiemi porami; czuć było macierzyństwo w tej nieskończności. Co jest stworzone, jest cudem w pełnym rozwoju; dobrocią swą dopełnia swej ogromności. Zdawało się, że się odczuwa kogoś niewidzialnego, który w groźnem ścieraniu się istnień, tajemniczą