łaszami. Cały ten orszak postępował zwolna i czarno odbijał na widnokręgu. Wóz zdawał się być czarnym, zaprząg czarny i jeźdźcy wydawali się czarni. Za nimi bladawo szarzał poranek.
Wjechało to do wioski i skierowało się ku rynkowi.
Podczas spuszczania się wozu ze wzgórza rozwidniało trochę i można było wyraźnie widzieć orszak, który zdawał się być pochodem cieniów, bo ani jedno słowo z niego nie wyszło.
Jeźdźcy byli żandarmami i wistocie mieli pałasze obnażone. Płachta na wozie była czarna.
Biedna błąkająca się matka także weszła do wioski i zbliżyła się do gromadki włościan w chwili, gdy żandarmi z wozem przybyli na rynek. W tej gromadce głosy szeptały pytania i odpowiedzi.
— Co to takiego?
— To gilotyna przechodzi.
— Zkąd przybywa?
— Z Fougères.
— A dokąd idzie?
— Nie wiem. Powiadają, że idzie do zamku w okolicach Parigné.
— Do Parigné!
— Niech sobie idzie gdzie chce, byle się tu nie zatrzymała.
Ten duży wóz ze swoim ciężarem, osłonionym jakby chustą śmiertelną, ten zaprząg, ci żandarmi, ten brzęk łańcuchów, milczenie tych ludzi i pora przedświtowa — wszystko to razem było jakiemś złowrogiem widmem.
Widmo to przemknęło przez rynek i opuściło wioskę; że jednak wieś była w dolinie między dwoma wzgórzami, więc po kwadransie wieśniacy, stojąc jeszcze jakby skamieniali, znów zobaczyli posępny korowód na wierzchołku wzgórza od strony zachodniej. Grube koła stukały w kolejach na nierównej drodze, łańcuchy zaprzęgu szczękały na wietrze po-
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/365
Ta strona została przepisana.