rannym, pałasze połyskiwały; słońce weszło, droga skręciła się i wszystko zniknęło.
Było to właśnie w chwili, gdy w sali biblioteki Jurcia obudziła się obok swoich braciszków jeszcze uśpionych i mówiła dzień dobry swoim różowym nóżkom.
Matka patrzyła na ten posępny korowód, ale nie zrozumiała go, ani się starała zrozumieć, mając przed oczyma inne widzenie — swoje dzieci zagubione w ciemnościach.
I ona także wyszła z wioski wkrótce po owym orszaku i postępowała tą samą drogą, w pewnej odległości za drugim oddziałem żandarmów. Nagle, przypomniała sobie wyraz „gilotyna.“ „A! gilotyna,“ pomyślała. Ta dzika Michalina Flechard nie wiedziała, co to takiego, ale instynkt ją ostrzegł i mimowolnie drgnęła; zdawało jej się okropnem iść tuż za tą rzeczą; zawróciła więc na lewo, opuściła gościniec i szła pod drzewami, należącemi do lasu Fougères.
Pobłąkawszy się czas pewien, zobaczyła dzwonnicę i dachy; była to jedna z wiosek na skraju lasu i kobieta tam poszła. Była głodną.
I weszła na plac przed merostwem.
W tej wiosce także, panowała niespokojność wzruszenie i trwoga. Tłum ludzi cisnął się na schody ganku przed merostwem. Na tym ganku stał człowiek eskortowany przez żołnierzy i trzymający w ręku duży rozwinięty afisz. Ten człowiek miał po prawej stronie dobosza, a po lewej afiszera, który niósł garnek z klajstrem i pendzel.