Na balkonie, ponad gankiem, wiodącym do merostwa, stał mer, przepasany wstęgą trójkolorową na wieśniaczem odzieniu.
Człowiek z afiszem był woźnym publicznym.
Miał na sobie temblak podróżny, do którego przyczepione były małe sakwy, co wskazywało, że chodził z wioski do wioski i że miał coś obwieszczać w całej okolicy.
W chwili, gdy Michalina Fléchard zbliżyła się do merostwa, woźny właśnie rozwinął afisz i rozpoczął czytanie. I wołał wielkim głosem:
— „Rzeczpospolita francuska, jedna i niepodzielna.“
Dobosz uderzył w bęben. W tłumie zrobiło się poruszenie, jakby kołyszącej się fali. Niektórzy zdjęli czapki; inni nacisnęli kapelusze na oczy. W owym czasie i w owych okolicach można było prawie rozpoznać opinie polityczne po okryciu głowy; kapelusze oznaczały rojalistów, a czapki republikanów. Szmery pomieszanych głosów ustały, tłum słuchał, woźny czytał:
...Na mocy danych nam rozkazów, oraz władzy delegowanej nam przez Komitet ocalenia publicznego...“
Tu dobosz powtórnie uderzył w bęben. Woźny czytał dalej:
...tudzież w wykonaniu dekretu Konwencyi narodowej, który wyjmuje z pod opieki prawa buntowników, schwytanych z bronią w ręku, i który skazuje na karę główną każdego, co da im schronienie lub do ucieczki dopomoże...“
Jeden wieśniak zapytał pocichu swego sąsiada:
— Co to jest kara główna?
— Nie wiem.
Woźny potrząsnął afiszem:
„... Zważywszy, że artykuł 17 prawa z 30 kwietnia daje wszelką władzę delegowanym i poddelegowanym przeciw buntownikom.
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/367
Ta strona została przepisana.