Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/372

Ta strona została przepisana.

Ani pana Lechandelier z Pierreville.
— Cicho> niedołęgi! — przerwał surowym tonem jeden starzec z siwemi włosami. Jeżeli mają Lantenaca, mają wszystkich.
— Jeszcze go nie mają — mruknął jeden z młodych.
Starzec odparł:
— Gdy wezmą Lantenaca, wezmą duszę. Gdy Lantenac zginie, Wandea będzie zabitą.
— Któż to jest ten Lantenac? — spytał jeden mieszczanin.
Drugi odpowiedział:
— To arystokrata, były margrabia i były książę bretoński.
A trzeci dodał:
— Jeden z tych, co rozstrzeliwają kobiety.
Michalina Fléchard usłyszała to i rzekła:
— To prawda.
Obrócono się na jej głos.
A ona dodała:
— A tak, bo i mnie rozstrzelano.
Słowa te wydały się osobliwemi; sprawiły bowiem takie wrażenie, jakby żywa osoba mówiła, że jest umarłą. I wszyscy przypatrywali się jej trochę z ukosa.
Wistocie widok jej mógł niepokoić; drżącą, wylękłą, byle co dreszczem przenikało; miała jakąś dziką trwożliwość i była tak przestraszoną, że strach budziła w drugich. W rozpaczy kobiety jest jakaś słabość, która przeraża. Zdajesz się widzieć istotę zawieszoną na krańcu przeznaczenia. Wieśniacy jednak nie brali rzeczy tak głęboko. Jeden z nich mruknął: — Może to i szpieg, ta kobieta.
— Cichobyście byli i idźcie już sobie ztąd — szepnęła jej do ucha poczciwa kobiecina, która już raz do niej mówiła.
Michalina Fléchard odpowiedziała:
— Nie robię nic złego, szukałam moich dzieci.