Poczciwa kobiecina spojrzała na tych, co się przypatrywali Michalinie Fléchard, dotknęła palcem swego czoła, mrugając oczyma, i rzekła:
— To waryatka.
Potem odprowadziła ją na bok i dała jej placek z gryczanej mąki.
Michalina Fléchard, nie dziękując, chciwie ugryzła kawał placka.
— Prawda — rzekli wieśniacy — je jak zwierzę, widocznie waryatka.
I reszta gromadki się rozproszyła. Wszyscy odeszli jeden po drugim.
Podjadłszy, Michalina Fléchard rzekła do wieśniaczki:
— To dobrze, jużem zjadła, a teraz gdzie jest Tourgue?
— Masz tobie, znów swoje prawi! — krzyknęła wieśniaczka.
— Muszę iść do Tourgue. Wskażcie mi drogę do Tourgue.
— Ani myślę! — rzekła wieśniaczka. Chyba chcecie, żeby was tam zabili? Zresztą, nie znam drogi. No proszę, więc wy widać naprawdę jesteście waryatką? Posłuchajcie, biedna kobieto, macie minę znużoną. Możebyście odpoczęli u mnie?
— Ja nie odpoczywam — rzekła matka.
— Biedaczka, ma nogi pokrwawione — mruknęła wieśniaczka.
Michalina Fléchard odezwała się znów:
— Przecie wam mówiłam, że skradziono mi dzieci. Dziewczynkę i dwóch chłopczyków. Przybywam z nory w lesie. Można się o mnie dowiedzieć od Tellmarcha. A jeszcze od człowieka, którego spotkałam tam w polu. Tellmarch mnie wyleczył. Zdaje się, że miałam coś złamanego. Byłam rozstrzelaną, a jednak ożyłam. Wszystko to święta prawda. Jest jeszcze sierżant Radoub. Można i z nim pomówić, on powie o mnie. On to bowiem spotkał nas
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/373
Ta strona została przepisana.