cego się nieprzyjaciela. Lantenac wydał rozkaz, aby nie strzelać i dopuścić oblegających. Powiedział bowiem: — Jest ich cztery tysiące pięciuset. Zabijać z daleka nie warto. Dopuśćmy ich wewnątrz. Tu przywróci się równość.
I śmiejąc się, dodał:
— Równość, braterstwo.
Ułożono się, że Wilkołak ostrzeże trąbą, gdy nieprzyjaciel rozpocznie swoje ruchy.
Wszyscy w milczeniu stojąc za szańcem lub na stopniach schodów, czekali, trzymając jedną rękę na strzelbie, a w drugiej różaniec.
Położenie uwydatniało się i było takie:
Dla oblegających: wejść do wyłomu, zburzyć barykadę i z bagnetem w ręku zdobywać trzy sale, jedne po drugiej, na każdym stopniu dwojga schodów kręconych, walcząc pod gradem kul; dla oblężonych — umrzeć.
Gauvain ze swojej strony przygotowywał atak. A najprzód wydał ostatnie rozporządzenia Cimourdain’owi, który, jak sobie czytelnik przypomina, miał strzedz płaskowzgórza nie należąc do walki, i Guéchamp’owi, który z głównemi siłami zbrojnemi pozostawał na obserwacyi w obozie leśnym. Ułożono się dalej, że ani dolna baterya w lesie, ani górna baterya na płaskowzgórzu nie będą strzelały, chyba w razie wycieczki oblężeńców lub usiłowań ucieczki. Gauvain zastrzegł sobie dowództwo kolumny wyłomowej. To właśnie niepokoiło Cimourdain’a.
Słońce zaszło.