— Obywatelu dowódco, my, ludzie batalionu Czerwonej Czapki, prosimy o jedną łaskę.
— Jaką?
— Żeby nam wolno było zginąć.
— A! — rzekł Gauvain.
— Czy obywatel dowódca będzie tak łaskaw?
— Ależ... zobaczymy — rzekł Gauvain.
— Rzecz taka, obywatelu dowódco. Od sprawy w Dol jesteśmy oszczędzani. A jest nas jeszcze dwunastu.
— Więc cóż?
— To nas upokarza.
— Jesteście rezerwą.
— Wolelibyśmy być przednią strażą.
— Potrzebuję was jednak do rozstrzygnięcia zwycięztwa pod koniec walki, więc was zachowuję na później.
— Za wiele oszczędzania.
— Wszystko to jedno. Należycie do kolumny atakowej i razem z nią idziecie.
— W tyle. A Paryż ma prawo iść naprzód.
— Pomyślę o tem, sierżancie Radoub.
— Niech obywatel-dowódca pomyśli dzisiaj. Sposobność się zdarza. Zanosi się na siarczystą bijatykę. Będzie to ogniście gorące. Wieża Tourgue sparzy palce tym, co jej dotkną. O ten właśnie zaszczyt prosimy.
Sierżant umilkł, pokręcił wąsa i tak mówił dalej głosem wzruszonym:
— A przytem, widzi-bo obywatel dowódca, w tej wieży są nasze robaczki. Mamy tam nasze dzieci, dzieci batalionu, troje naszych dzieci. Ta straszna morda plugawego zbója, co go zwą Wilkołakiem, ten Imanus, ten Dzwoniec dziobaty, ten Dyabeł rogaty, ten Plucha-topielec, ten Andrus-wisielec, ten łotr z piekła rodem, zagraża naszym dzieciom.
Pomyśl, obywatelu-dowódco; naszym dzieciom, naszym robaczkom! Choćby wszystkie czarty wdały
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/386
Ta strona została przepisana.