Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/387

Ta strona została przepisana.

się w tę sprawę, nie pozwolimy, żeby tym dzieciom stało się nieszczęście. Czy słyszy wysoka władza? Nie pozwolimy. Przed chwilą, skorzystawszy z tego, że ni« walczono, wszedłem na wzgórze i zobaczyłem je, jak wyglądały oknem; tak, one są tam, można je widzieć z krańca parowu; i widziałam je, i one mnie widziały, i przestraszyły się te aniołki. Obywatelu, dowódco, jeśli choć jeden głos spadnie z główek tych cherubinków, klnę się na wszystkie świętości, że ja, sierżant Radoub, wytoczę proces Ojcu Przedwiecznemu. Batalion zaś nasz tak mówi: chcemy ocalić miłe robaczki, lub zginąć. Mamy do tego prawo, do stu fur bomb i kartaczy! Tak, chcemy wszyscy zginąć. A teraz z winnym respektem salutuję obywatela dowódcę.
Gauvain podał rękę Radoubowi i rzekł:
— Dzielni z was ludzie. Będziecie należeli do kolumny atakowej. Podzielę was na dwoje. Sześciu przyłączę do przedniej straży, aby szła naprzód, a drugich sześciu stawię przy tylnej straży, żeby się nikt nie cofnął.
— A czy ja jeszcze dowodzę temi dwunastoma?
— Niewątpliwie.
— Więc, obywatelu dowódco, składam dzięki, albowiem należę do przedniej straży.
Radoub salutował po wojskowemu i wrócił do szeregu.
Gauvain dobył zegarek, spojrzał, szepnął kilka słów do ucha Guéchamp’a, i kolumna atakowa zaczęła się formować.