Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/389

Ta strona została przepisana.

— Jest nas tu ośmnastu, coby oddali swoje głowy, żeby mieć twoją.
— Więc dobrze, właśnie przychodzę oddać się w wasze ręce.
Na górze wieżycy rozległ się śmiech dziki i ten okrzyk:
— A chodź, chodź!
W obozie zrobiło się milczenie głębokie, oczekujące.
Cimourdain odezwał się znów.
— Pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Słuchajcie.
— Mów.
— Nienawidzicie mnie?
— Nienawidzimy.
— A ja was kocham. Jestem waszym bratem.
Głos z góry wieży odpowiedział:
— Tak, Kainem.
Cimourdain odrzekł z dziwnym przyciskiem, który był zarazem wyniosłym i łagodnym:
— Znieważajcie, lecz słuchajcie. Przychodzę tu jako parlamentarz. Tak, jesteście moimi braćmi. Jesteście biednymi ludźmi zbłąkanymi. Jam wasz przyjaciel. Ze mną jest światło prawdy, a mówię do ciemnoty. W świetle prawdy zawsze jest braterstwo. Alboż zresztą nie mamy wszyscy matki, ojczyzny? Więc słuchajcie mnie. Później dowiecie się, lub wasze dzieci, lub dzieci waszych dzieci się dowiedzą, że wszystko, co się czyni w tej chwili, jest spełnieniem praw najwyższych i że Bóg sprzyja sprawie, której ja służę. Przyjdzie czas, gdy wszystkie sumienia, nawet wasze, zrozumieją to; przyjdzie czas, gdy znikną wszystkie fanatyzmy, nawet nasze, i stanie się światłość wielka: nim to jednak nastąpi, czyliż nikt się nie zlituje nad waszą ciemnotą? Przychodzę do was, niosę wam w ofierze swoją głowę; więcej nawet czynię: podaję wam rękę. I pro-