Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/391

Ta strona została przepisana.

— Wy, skazani na śmierć niechybną w tej wieży, możecie wszyscy być za godzinę żywi i wolni. Przynoszę wam ocalenie. Czy przyjmujecie?
Wilkołak wybuchnął.
— Księże, jesteś nietylko zbrodniarzem, ale i szaleńcem. Po co u licha włazisz nam w drogę? Kto cię prosi, żebyś do nas gadał? My, mielibyśmy wydać jaśnie pana! Czego ty chcesz?
— Jego głowy. A wzamian ofiaruję wam...
— Swoją skórę, gdyż obdarlibyśmy cię ze skóry jak psa, proboszczu Cimourdain. Otóż nie; twoja skóra nie warta jego głowy. Idź sobie precz.
— Ależ rzeź będzie okropna. Po raz ostatni zaklinam was: zastanówcie się!
Noc zapadła podczas wymieniania tych słów posępnych, które słyszano wewnątrz i zewnątrz wieży. Margrabia Lantenac milczał i do niczego się nie mieszał. Dowódcy miewają także złowrogie egoizmy. Jest to jedno z praw odpowiedzialności. Wilkołak rzucił głos daleko po za Cimourdaina, wołając:
— Hej, ludzie, co nas atakujecie, powiedzieliśmy wam swoje warunki; są one niewzruszone i nic w nich nie zmienimy. Przyjmijcie je, a nie — to biada! Czy się zgadzacie? Oddamy wam troje dzieci, które są tutaj, a wy wzamian dacie nam wolne przejście i życie wszystkim.
— Zgoda — odpowiedział Cimourdain — wszystkim z wyjątkiem jednego.
— Kogo?
— Lantenaca.
— Jaśnie pana! Mielibyśmy wydać jaśnie pana! Nigdy.
— Trzeba wydać nam Lantenaca.
— Nigdy.
— Pod innym warunkiem nie możemy się układać.
— Więc zaczynajcie.