Gdy wiwandyerka przestała mówić, kobieta wyszeptała:
— Naszej sąsiadce było na imię Marya-Joanna, a naszej służącej Marya-Klaudya.
Tymczasem sierżant Radoub napominał grenadyera:
— Cicho bądź! Nastraszyłeś tę panię. Nie przystoi kląć przy damach.
— Ale bo też — odparł grenadyer — mało dyabli ze złości nie biorą człowieka, gdy widzi, jak te irokezy chińskie, których teścia pan zbił kijami, że aż okaleczył, których dziada wysiał proboszcz na galery, a ojca powieszono — do stu dyasków! — jeszcze walczą, buntują się i dają się zarzynać.
Sierżant krzyknął:
— Milczeć w szeregach!
— Milczymy, panie sierżancie — odrzekł grenadyer — ale to nie przeszkadza złościć się, widząc, że tak ładna kobieta daje sobie kark skręcić dla czyichś pięknych oczów.
— Grenadyerze — rzekł sierżant — nie jesteśmy tu w klubie Pik. Dość tej wymowy.
I zwrócił się znów do kobiety.
— A twój mąż, pani? Co porabia? Gdzie się obraca?
— Nigdzie, bo go zabito.
— Gdzieżto?
— W tym lesie.
— Kiedyż-to?
— Przed trzema dniami.
— Kto zabił?
— Nie wiem.
— Jakto, nie wiesz, kto zabił twojego męża?
— Nie wiem.
— Czy zabił go niebieski, czy też biały?
— Zabił go strzał karabinowy.
— I przed trzema dniami?
— Tak.
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/40
Ta strona została przepisana.