głowy Radoub’a, że mu oderwała połowę ucha. Śpiewaczek podniósł drugą rękę uzbrojoną w drugi pistolet, ale Radoub nie dał mu czasu do wymierzenia.
— Pozbawiłeś mnie już jednego ucha — zawołał. — Zraniłeś mnie dwa razy. Na mnie teraz kolej!
I rzucił się ku niemu. Podbił mu rękę w górę, tak, że strzał nie wiadomo gdzie ugodził, schwycił go za strzaskaną szczękę i zakręcił nią parę razy.
Śpiewaczek zaryczał i zemdlał.
Radoub przeskoczył przez niego, zostawiając go leżącego przy framudze.
— Teraz — mówił — kiedy ci oznajmiłem moje ultimatum, nie ruszaj się. Zostań sobie tam, nędzny pełzaczu. Domyślasz się zapewne, że nie będę się bawił nad dobijaniem. Czołgaj się dowoli po ziemi, współobywatelu moich chodaków. Umieraj sobie, zawsze to o tyle mniej roboty. Teraz dopiero się dowiesz, że ci twój proboszcz głupstwa tylko prawił. Idź, chamie, tam, gdzie ci objaśnią wszystkie tajemnice.
I szedł dalej w sali pierwszego piętra.
— Nic nie widać — zamruczał.
Śpiewaczek miotał się konwulsyjnie i wył, konając. Radoub odwrócił się.
— Cicho! zrób mi tę przyjemność i zamknij gębę, obywatelu. Nie wdaję się już z tobą. Dobijać cię nie myślę. Daj mi pokój.
Zapuścił rękę we włosy, przypatrując się niespokojnie konającemu.
— Ale co ja tu będę robił? Wszystko to dobrze, ale jestem bez broni. Miałem dwa strzały, zmarnowałeś mi je, ty bydlę! a tu jeszcze ten dym gryzie mnie w oczy, jak psa.
I natrafiwszy na rozdarte ucho, zawołał:
— Aj!
Po chwili mówił dalej:
— Na wiele ci się zdało, żeś mi skonfiskował
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/400
Ta strona została przepisana.