Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/403

Ta strona została przepisana.

Gauvain, równie jak oni zdziwiony strzałami na schodach i nie mogąc sobie wytłómaczyć pomocy niespodziewanej, korzystał z niej, nie starając się jej zrozumieć; przeskoczył razem ze swoimi za barykadę i szedł za uchodzącymi aż do pierwszego piętra.
Tam spotkał Radoub’a.
Radoub zaczął od ukłonu wojskowego i rzekł
— Chwilę, dowódco. To ja tak się sprawiłem. Przypomniałem sobie Dol. Zrobiłem jak ty, obywatelu komendancie — wziąłem nieprzyjaciela we dwa ognie.
— Dobry z ciebie uczeń — rzekł Gauvain z uśmiechem.
Kiedy się jest przez jakiś czas w ciemności, wzrok przyzwyczaja się nareszcie do pomroki, jak oczy ptaków nocnych. Gauvain spostrzegł, że Radoub cały krwią zbroczony.
— Ale tyś ranny, kolego!
— Nie zważaj na to, komendancie. Jedno ucho mniej lub więcej nic nie znaczy. Mam także pchnięcie pałaszem, ale drwię sobie z tego. Kto tłucze szyby, zawsze się trochę skaleczy. Zresztą moja to tylko krew.
Dano sobie trochę wytchnienia w sali pierwszego piętra, zdobytej przez Radoub’a. Przyniesiono latarnię. Cimourdain połączył się z Gauvain’em i złożyli radę. Wistocie było się nad czem zastanowić. Oblegający nie wiedzieli, jakie jest położenie oblężonych; nie wiedzieli, że im brak amunicyi, że obrońcy twierdzy nie mieli już prochu. Drugie piętro było ostatniem stanowiskiem obronnem; oblegający mogli przypuszczać, że schody były podminowane.
To jedno tylko nie ulegało wątpliwości, że nieprzyjaciel nie mógł się wymknąć. Ci, którzy nie poginęli, byli tam, jak pod kluczem. Lantenac wpadł w pułapkę.
Będąc tego pewnym, można było dać sobie tro-