Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/406

Ta strona została przepisana.

ścistej i strasznej. Trudno było znaleźć się bliżej brzegu.
Tymczasem atak rozpoczął się nanowo, ale powolniejszy i tem pewniejszy. Słychać było uderzenia kolbą, któremi oblegający rozpoznawali wschody po jednym stopniu.
Ani sposób uciekać. Przez bibliotekę? Ale na płaskowzgórzu stało sześć armat wycelowanych i z lontami zapalonemi. Przez górne komnaty? Ale na cóż się to zdało? Prowadziły do platformy. A ztamtąd tylko rzucić się można było z wieży, z góry na dół.
Siedmiu pozostałych z tej bohaterskiej gromadki zamknął nieubłaganie i pochwycił ten gruby mur, który ich i zasłaniał i zarazem wrogom wydawał. Jeszcze ich nie ujęto, a już byli więźniami.
Margrabia podniósł głos:
— Przyjaciele, wszystko skończone.
I po chwili milczenia dodał:
— Wielkie Serce niech znów będzie księdzem Turmeau.
Wszyscy uklękli z różańcem w ręku. Uderzenia kolbami od strony oblegających przybliżały się.
Wielkie Serce, cały zakrwawiony od kuli, która mu drasnęła czaszkę i wyrwała skórę z włosami, podniósł prawą ręką krucyfiks. Margrabia, w gruncie sceptyk, przyklękpął.
— Niechaj każdy — rzekł Wielkie Serce — wyspowiada się ze swoich win na głos. Niech pan margrabia zacznie.
Margrabia odpowiedział:
— Zabijałem.
— Zabijałem — rzekł Hoisnard.
— Zabijałem — rzekł Guinoiseau.
— Zabijałem — rzekł Romansik.
— Zabijałem — rzekł Chatenay.
— Zabijałem — rzekł Wilkołak.