Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/409

Ta strona została przepisana.

mień, spostrzegł, że głaz nie da się poruszyć. Otworu nie można już było zamknąć.
— Panie margrabio — rzekł — śpieszmy się, kamień się opiera. Potrafiłem otworzyć przejście, ale nie będę mógł zamknąć go.
Istotnie, po długiem nieużywaniu, głaz raz obrócony, zaciął się w obejmujących go z góry i od dołu ścianach, i niepodobna było go poruszyć.
— Panie margrabio — mówił dalej Halmalo — spodziewałem się, że będę mógł zamknąć przejście i że Niebiescy, gdy tu wejdą, nie znajdą nikogo, nie domyślą się niczego i będą mniemali, żeśmy ulecieli z dymem. Ale oto kamień nie chce. Nieprzyjaciel zobaczy przejście otwarte i będzie mógł ścigać. Nie traćmy przynajmniej ani chwili. Co prędzej wszyscy na schody.
Wilkołak położył rękę na ramieniu Halmala.
— Towarzyszu, ile potrzeba czasu na przejście tą kryjówką i dostanie się bezpieczne do lasu?
— Czy nikt nie jest ciężko raniony? — spytał Halmalo.
Wszyscy odpowiedzieli: — Nikt.
— W takim razie kwadrans wystarczy.
— Więc — mówił Wilkołak — gdyby nieprzyjaciel dostał się-tu dopiero za kwadrans...
— Mógłby nas ścigać, aleby nie dogonił.
— Ależ oni tu będą za pięć minut — rzekł margrabia; — ta stara skrzynia niedługo ich wstrzyma. Kilka uderzeń kolby i będzie po wszystkiem. Kwadrans! któż ich zatrzyma przez kwadrans?
— Ja — rzekł Wilkołak.
— Ty?
— Ja, panie margrabio. Niech Wasza Jasność wysłucha mnie. Na sześciu jest pięciu ranionych. Ja nie mam nawet draśnięcia.
— Ani ja — rzekł margrabia.
— Pan margrabia jest dowódcą, ja żołnierzem. Dowódca i żołnierz, to nie wszystko jedno.