— Z której strony?
— Od strony Ernée. Mąż mój padł. I koniec.
— A od śmierci męża co robisz?
— Prowadzę moje dzieci.
— Dokąd?
— Gdzie mnie oczy zaniosą.
— A gdzie sypiasz?
— Na ziemi.
— Co jesz?
— Nic.
Sierżant nadął wargi, wąsami dotykając nosa.
— Nic?
— To jest dzikie śliwki, ciarki zeszłoroczne, jeśli je znajdę w cierniach, borówki i listki paproci.
— To wistocie nic.
Starszy chłopiec, widocznie zrozumiawszy rozmowę, rzekł:
— Jeść mi się chce.
Sierżant dobył z kieszeni kawał razowego chleba i podał go matce. Kobieta rozłamała chleb na dwa kawałki i dała je dzieciom. Malcy chciwie jadły.
— Dla siebie nic nie zostawiła — mruknął sierżant.
— Bo jej się jeść nie chce — rzekł żołnierz.
— Nie, bo jest matką — odparł sierżant.
Dzieci przerwały te uwagi.
— Pić! — zawołało jedno.
— Pić! — powtórzyło drugie.
— Czy niema strumienia w tym lesie dyabelskim? — spytał sierżant.
— Wiwandyerka wzięła kubek miedziany, wiszący u jej pasa, zakręciła kurek u baryłki przewieszonej przez plecy, wlała kilka kropli do kubka i podała dzieciom.
Pierwszy chłopiec napił się i skrzywił.
Drugi napił się i splunął.
— A jednak to bardzo dobre — rzekła wiwandyerka.
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/41
Ta strona została przepisana.