Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/410

Ta strona została przepisana.

— Wiem, każdy z nas ma inne obowiązki.
— Nie, panie margrabio, mamy jednakowy obowiązek: ocalić Waszą Jasność.
Wilkołak zwrócił się do swoich towarzyszów:
— Towarzysze, idzie o to, ażeby zatrzymać nieprzyjaciela i opóźnić pogoń, jak można najdłużej. Słuchajcie. Jam silny, bo nie straciłem ani kropli krwi; nie będąc ranionym, wytrwam dłużej, niż kto inny. Idźcie wszyscy, pozostawcie mi broń; dobry z niej zrobię użytek. Podejmuję się zatrzymać nieprzyjaciela przez dobre pół godziny. Ile jest pistoletów nabitych?
— Cztery.
— Pokładźcie je na ziemi.
Uczyniono jak żądał.
— Dobrze. Ja zostaję; będą mieli z kim pomówić. A teraz żwawo, idźcie sobie.
W położeniu nad przepaścią nikt o podziękowaniach nie myśli.
Zaledwie uściskano mu rękę.
— Do widzenia — rzekł margrabia.
— Nie, panie margrabio. Spodziewam się, że nie. Nie dowidzenia, bo ja umrę.
Wszyscy zapuścili się pojedyńczo na skręty wązkich schodów, a najprzód ranni. Podczas gdy schodzili zwolna, margrabia wyjął ołówek ze swego pugilaresu i napisał kilka wyrazów na kamieniu, który nie mógł się już obracać i zostawiał przejście otwarte.
— Niech Wasza Jasność wejdzie, was już tylko brakuje — rzekł Halmalo.
I Halmalo zaczął schodzić po schodach.
Margrabia poszedł za nim.
Wilkołak pozostał sam.