haterem, a w tej chwili stał się mordercą, ten człowiek umierający uśmiechnął się.
— Popamiętają mnie — szepnął.
— Na ich małych zemszczę naszego małego, który jest w Temple.
W tej chwili rozległ się wielki łoskot; skrzynia, gwałtownie popchnięta, runęła i otworzyła przejście człowiekowi, który rzucił się do sali z szablą w ręku.
— To ja, Radoub; kto mnie sobie życzy? Znudziło mi się czekać. Ryzykuję. Tymczasem jednego już rozprułem; teraz wyzywam was wszystkich. Czy kto pójdzie za mną, czy nie, to mi wszystko jedno; ja przychodzę. Wielu was tam jest?
Był to istotnie Radoub i był sam. Po rzezi, którą Wilkołak sprawił na schodach, Gauvain, lękając się jakiegoś podminowania, kazał się cofnąć ludziom i naradzał się z Cimourdain’em.
Radoub, stojąc w progu z szablą w ręku, wśród ciemności, którą zaledwie słabo rozświetlała przygasła już prawie pochodnia, powtórzył zapytanie.
— Jestem sam jeden. A was wielu?
Nie słysząc nic, postąpił. Jeden z tych błysków, któremi niekiedy strzelają płomienie zamierające i które możnaby nazwać łkaniami światła, wytrysnął z pochodni i rozwidnił całą salę.
Radoub dostrzegł jedno z małych zwierciadełek zawieszonych na ścianie, zbliżył się; spojrzał na swoją twarz zakrwawioną i ucho wiszące i rzekł:
— Obrzydliwie poterana!
Potem odwrócił się i osłupiał, widząc salę pustą.