— Niema nikogo! — zawołał — w szeregach zero!
Spostrzegł głaz na zawiasach, otwór i schody.
— Aha! rozumiem. Dali drapaka. Chodźcieno wszyscy! towarzysze, chodźcie! Tamci już poszli! umknęli, drapnęli, dali nura, zniknęli jak kamfora! Stara wieża wyszczerbiona jest jak skorupa. Oto dziura, przez którą wyśliznęli się te łotry. I jakże tu dać sobie rady z Pitte’m i Koburgiem przy takich farsach. Chyba lucyper przyszedł im na pomoc. Niema nikogo.
Wystrzał z pistoletu rozległ się w sali, kula drasnęła Radoub’a w łokieć i spłaszczyła się o ścianę.
— Ale nie, tu ktoś jest. Któż to taki łaskaw, że mi robi taką grzeczność?
— To ja — odpowiedział jakiś glos.
Radoub wyciągnął głowę i spostrzegł coś w półcieniu. To coś, był to Wilkołak.
— Aha! — zawołał — przecież mam jednego. Tamci uciekli, ale nie wymkniesz się.
— Tak myślisz? — odparł Wilkołak.
Radoub postąpił krok i zatrzymał się.
— He! człowieku, co leżysz na ziemi, coś ty za jeden?
— Jestem ten, który leży na ziemi i który śmieje się z tych, co stoją.
— Co tam masz w prawej ręce?
— Pistolet.
— A w lewej?
— Moje kiszki.
— Biorę cię do niewoli.
— To ci się nie uda.
I Wilkołak, zwracając się do tlejącego lontu, ostatniem swem tchnieniem podżegł ogień i skonał.
W kilka chwil potem Gauvain, Cimourdain i wszyscy byli już w sali. Każdy oglądał otwór. Przetrząśnięto wszystkie kąty, obejrzano schody prowadzące do parowu. Stwierdzono ucieczkę. Szar-
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/414
Ta strona została przepisana.