Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/416

Ta strona została przepisana.

Niemniej jednak znajdował się w zupełnie bezpiecznem schronieniu i pogoń dosięgnąć go nie mogła.
Poszedł za Halmalem.
Schody, przez które Halmalo i margrabia zeszli w ślad za resztą uciekających, kończyły się blizko parowu i arkad mostu wązkim korytarzem sklepionym. Korytarz ten dochodził do rozpadliny naturalnej w ziemi, która z jednej strony prowadziła do parowu, a z drugiej do lasu. Rozpadlina owa, niedostępna oczom ludzkim, wiła się kręto pod roślinnością nieprzeniknioną. Pochwycenie tam człowieka było niepodobieństwem. Uciekający, dostawszy się raz do tej rozpadliny, potrzebował tylko przemykać się jak wąż i nie można go było znaleźć. Wejście ze schodów do zakrytego chodnika tak było cierniami zarośnięte, że budujący przejście podziemne uważali za niepotrzebne zamykanie go w inny sposób.
Margrabia mógł się już teraz oddalić. Nie miał potrzeby troszczyć się o przebranie. Od chwili przybycia swego do Bretanii nie używał innego ubioru jak wieśniaczego, uważając się w nim za większego jeszcze pana.
Kiedy margrabia i Halmalo wyszli z chodnika i zapuścili się w rozpadlinę, pięciu innych: Guinoiseau, Hoisnard Złoty Konar, Romansik, Chatenay i proboszcz Turmeau, już byli daleko.
— Nie tracili czasu — rzekł Halmalo.
— Zrób tak samo — odparł margrabia.
— Wasza Jasność chce, żebym go opuścił?
— Zapewne. Już ci powiedziałem, że uciekać można tylko pojedynczo. Gdzie jeden przejdzie, dwóch się nie przemknie. We dwóch zwracalibyśmy uwagę. Przez ciebie schwytanoby mnie, przezemnie schwytanoby ciebie.
— Czy Wasza Jasność zna kraj?
— Znam.
— Więc się mamy zejść przy Kamieniu Gauvain’a, na łączce leśnej?