Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/417

Ta strona została przepisana.

— Jutro, w południe.
— Będę. Będziemy tam.
Halmalo zatrzymał się chwilę.
— Ach, jaśnie panie! kiedy sobie pomyślę, że byliśmy na pełnem morzu, że byliśmy sami, że ja chciałem zabić Waszą Jasność, że byliście moim panem, mogliście mi to powiedzieć i nie powiedzieliście! Co za człowiek z Waszej Jasności!
Margrabia mówił:
— Anglia. Niema innego środka. Za dwa tygodnie Anglicy muszą być we Francyi.
— Powinienbym zdać sprawę Waszej Jasności; wykonałem wszystkie wasze zlecenia.
— Pomówimy o tem jutro.
— Do jutra jaśnie panie.
— Ale! możeś głodny?
— Być może. Tak mi pilno było przybyć, że nie wiem, czym jadł co dzisiaj.
Magrabia wyjął z kieszeni tabliczkę czekolady, przełamał ją na dwie części, dał połowę Halmalowi, a drugą sam jeść zaczął.
— Jaśnie panie — rzekł Halmalo — na prawo parów, na lewo las.
— Dobrze, zostaw mnie i idź w swoją stronę.
Halmalo był posłuszny. Zapuścił się w ciemność. Przez chwilę słychać było szelest odgarnianych krzaków, potem wszystko ucichło. Po kilku sekundach nie podobnaby już było natrafić na siad jego. Ten kraj najeżony i powikłany nie do przebrnięcia był sprzymierzeńcem uciekających. Nie znikało się w nim, lecz topniało. Ta właśnie łatwość szybkiego rozpraszania się sprawiła, że wojska nasze wahały się wobec tej Wandei, niknącej zawsze, wobec tych wojowników, którzy się tak groźnie wymykali.
Margrabia stał nieruchomy. Należał do tych ludzi, którzy usiłują nic nie uczuwać, ale nie mógł uchronić się od wzruszenia, gdy po wyziewach krwi i rzezi odetchnął świeżem powietrzem. Uczuć się