W chwili, kiedy Michalina Flechard spostrzegła wieżę zarumienioną od słońca zachodzącego, znajdowała się od niej o dobrą milę. Zdolna zaledwie do postąpienia paru kroków, nie cofnęła się przed tą milą. Kobiety są słabe, ale matki są silne. Poszła.
Słońce zaszło, zmierzch nastał, a po nim ciemność głęboka; idąc ciągle, kobieta słyszała bijącą zdaleka na niewidzialnej dzwonnicy godzinę ósmą, potem dziewiątą. Była to prawdopodobnie dzwonnica w Parigné. Od czasu do czasu przystawała, przysłuchując się jakiemuś głuchemu hukowi, który był może jednym z niewyraźnych łoskotów nocnych.
Szła prosto przed siebie, krusząc osty i zielska kolczaste zakrwawioną stopą. Prowadziła ją słaba jasność, która wydobywszy się z oddalonej wieży, rysowała wyraźnie kontury baszty i otaczała ją w cieniu tajemniczą promiennością. Jasność potężniała, ile razy huk stawał się wyraźniejszy, potem bladła.