Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/425

Ta strona została przepisana.

ka jakaś zwyczajna, ciemna, bez świadomości, przybrała nagle epiczną wielkość rozpaczy. Wielkie boleści są olbrzymiem rozszerzeniem duszy. Ta matka, to macierzyństwo; wszystko, co streszcza ludzkość, jest nadludzkiem. Stała tam, nad brzegiem parowu, przed tym żarem, przed tą zbrodnią, jak grobowa jaka potęga; krzyk miała dzikiego zwierza, a gest bogini; twarz jej, ziejąca przekleństwa, podobna była do maski płomienistej. Nic wspanialszego nad błyskawice jej oczu we łzach tonących; wzrok jej ciskał pioruny na pożar.
Margrabia słuchał. Padało to na jego głowę: słyszał coś niewyraźnego i rozdzierającego, łkania raczej, aniżeli słowa.
— Ach mój Boże! moje dzieci! To moje dzieci! ratujcie! gore! gore! gore! Czyż zbójcy jesteście? Czy niema tam nikogo? Toż moje dzieci spalą się! Jurciu, moje dzieci! Alanie, Janku! Ale cóż to ma znaczyć? Któż tam zaprowadził moje dzieci? One śpią. Jestem szalona! To niepodobieństwo. Na pomoc!
Tymczasem około wieży i na płaskowzgórzu widać było ruch wielki. Cały obóz zdążał do ognia, który tek nagle wybuchnął. Oblegający, załatwiwszy się z walką, mieli teraz do czynienia z pożarem. Gauvain, Cimourdain, Guéchamp wydawali rozkazy.
Co tu począć? Z płytkiego strumyka w parowie można było zaczerpnąć zaledwie kilka konewek wody. Strapienie wzrastało. Cały brzeg płaskowzgórza mrowił się wylękłemi postaciami, spoglądającemu na ogień.
Straszne było to, co się oczom przedstawiało.
Wszyscy patrzyli, a nikt nie mógł zaradzić.
Płomień, biegnąc po bluszczu, który się zajął, dosięgnął wyższego piętra. Tam napotkał spichlerz pełen słomy, na którą się rzucił. W jednej chwili zapłonęło całe poddasze. Płomień pląsał; radość płomieni posępna to rzecz. Zdawało się, że zbrodniczy