Żołnierze w milczenia otoczyli kołem to biedactwo.
Wdowa, troje sierot, ucieczka, opuszczenie, samotność, wojna hucząca dokoła widnokręgu, głód, pragnienie, jedynym posiłkiem trawa, jedyną osłoną niebo.
Sierżant zbliżył się do kobiety i utkwił oczy w ssącem dziecięciu. Dziecię puściło pierś matki, spokojnie odwróciło główkę, spojrzało pięknemi źrenicami niebieskiemi na pochyloną ku niemu twarz strasznie zarośniętą, nastrzępioną i dziką — i uśmiechnęło się do niej.
Sierżant podniósł głowę, a żołnierze dostrzegli, że gruba łza stoczyła się po jego policzku i zawisła na końcu wąsa niby perła.
Po chwili milczenia sierżant podniósł głos.
— Towarzysze, ze wszystkiego wnoszę, że batalion zostanie ojcem. Czy zgoda na to? Przybierzemy sobie te troje dzieci.
— Niech żyje Rzeczpospolita! — krzyknęli grenadyerowie.
— Więc rzecz skończona — rzekł sierżant.
I wyciągnął obie ręce ponad matką i dziećmi.
— Patrzajcie — rzekł — to są dzieci batalionu Czerwonej Czapki.
Wiwandyerka podskoczyła z radości.
— Trzy głowy w jednej czapce — zawołała.
Potem rozpłakała się, z uniesieniem ucałowała wdowę i rzekła do niej:
— Jaką minkę filuterną ma już to bobo!
— Niech żyje Rzeczpospolita! — powtórzyli żołnierze.
A sierżant rzekł do matki.
— Chodźcież z nami, obywatelko.