to tylko wszedł, żeby i sam zginął? Nikt nie mógł odgadnąć. Ściana z dymu i płomieni zasłaniała wszystko. Margrabia żywy, czy też martwy, znajdował się za tą ścianą.
Tymczasem dzieci obudziły się nareszcie.
Pożar, który nie dosięgnął jeszcze biblioteki, rzucał na sufit różowy odblask. Dzieci pie znały tego rodzaju zorzy. Patrzyły na nią. Jurcia przypatrywała się jej ciekawie.
Pożar roztaczał cały swój przepych; czarna hydra i smok szkarłatny ukazywały się w bezkształtnym dymie, wspaniale posępnym i czerwonym. Podługowate iskry ulatywały w dal, przerzynając ciemności; rzekłbyś: walczące z sobą i ścigające się komety. Ogień jest rozrzutnością; żary są pełne klejnotów, które na wiatr rozsiewają; nie darmo węgiel jednorodny jest z dyamentem. W murze trzeciego piętra porobiły się rozpadliny, przez które pożar zlewał do parowu kaskady drogich kamieni; stosy słomy i kupy owsa palące się w śpichrzu zaczęły spływać przez okna potokami złotej kurzawy; ziarna owsa zamieniały się w ametysty, a źdźbła słomy w karbunkuły.
— Caca — rzekła Jurcia.
Podnieśli się wszystko troje.
— Ach — krzyknęła matka — budzą się!
Janek wstał, za nim wstał Gruby Alan, wstała Jurcia.
Janek przeciągnął się, podszedł do okna i rzekł:
— Gorąco!
— Aj! gojąco — powtórzyła Jurcia.