Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/431

Ta strona została przepisana.

Matka zawołała:
— Moje dzieci! Janku! Alanie! Jurciu!
Dzieci patrzyły dokoła. Starały się zrozumieć. To, co przeraża ludzi, zaciekawia dzieci. Kto łatwo się dziwi, ten się niełatwo przestrasza; nieświadomość mieści w sobie odwagę. Dzieci tak mało mają prawa do piekła, że ujrzawszy je, pownieby je podziwiały.
Matka powtórzyła:
— Janku! Alanie! Jurciu!
Janek odwrócił głowę; ten głos wyrwał go z roztargnienia; dzieci mają krótką pamięć, lecz prędko sobie przypominają; wczoraj, to już i cała ich przeszłość. Zobaczywszy matkę, nie zdziwił się Janek wcale, a czując w tem nadzwyczajnem otoczeniu nieokreśloną potrzebę opieki, zawołał:
— Mamo!
— Mamo! — rzekł Alan.
— Mamo! — rzekła Jurcia.
I wyciągnęła drobne rączęta.
A matka zawyła:
— Moje dzieci!
Wszystko troje stanęły przy oknie; na szczęście, nie z tej strony się paliło.
— Bardzo gorąco! — rzekł Janek.
I dodał:
— To parzy.
I szukał matki oczami.
— Chodźże, mamo!
— Mamo! — powtórzyła Jurcia.
Matka z rozczochranemi włosami, poszarpana, zakrwawiona, stoczyła się od krzaku do krzaku aż do parowu. Cimourdin był tam z Guéchampem, również bezsilni na dole, jak Gauvain na górze. Żołnierze w rozpaczy, że nie mogą być użyteczni, tylko się w około nich roili. Gorąco było nieznośne, a nikt go nie czuł. Rozważano stromą pochyłość mostu, wysokość arkad, wyniesienie piętr, niedostępność