Straszliwy starzec stanął przy oknie, trzymając drabinę. Była to złożona w bibliotece drabina ratunkowa, po którą poszedł wzdłuż ściany i którą przywlókł do okna. Chwycił ją w jednym końcu i z mistrzowską zręcznością szermierza spuścił przez okno po zewnętrznym krańcu gzemsu aż na dno wąwozu. Na dole Radoub wyciągnął jak szalony ręce, przyjął drabinę, uścisnął ją w objęciach i krzyknął:
— Niech żyje Rzeczpospolita.
Margrabia odpowiedział:
— Niech żyje król!
Radoub mruczał:
— Krzycz sobie tam, co ci się podoba, i pleć głupstwa, jeżeli chcesz; tyś dobry Bóg teraz.
Drabina stanęła, urządzono komunikacyę między płonącą salą a ziemią. Poskoczyło dwudziestu ludzi, Radoub na ich czele i w mgnieniu oka ustawili się od góry do dołu, przyparci plecami do szczebli, jak mularze podający sobie kamienie. Zrobiło to z drabiny drewnianej drabinę ludzką. Radoub na szczycie drabiny sięgał okna. Zwrócony był twarzą do ognia.
Mała armia, rozproszona po wzgórkach i zaroślach, miotana wszelkiemi naraz wzruszeniami, tłoczyła się na płaskowzgórzu, w wąwozie, na platformie wieży.
Margrabia zniknął znów, potem ukazał się niosąc dziecko.
Zagrzmiał niezmierny oklask.
Było to pierwsze, które na los pochwycił, Alanek.
Alan krzyczał:
— Boję się!
Margrabia oddał Alana Radoubowi; sierżant, nie odwracając się, podał go stojącemu za sobą poniżej żołnierzowi, a ten następnemu, i podczas gdy Alan, krzycząc z wielkiego strachu, wędrował tak z ręki do ręki aż na spód drabiny, margrabia przez chwilę
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/433
Ta strona została przepisana.