Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/434

Ta strona została przepisana.

znów niewidzialny, stanął w oknie z Jankiem, który wyrywał mu się z płaczem i bił Radouba, gdy mu go margrabia oddawał.
Margrabia wrócił do sali pełnej płomieni. Jurcia została sama. Podszedł do niej. Uśmiechnęła się. Granitowy ten człowiek poczuł, jak mu zwilżały się oczy.
Zapytał
— Jak się nazywasz?
— Ucia — odpowiedziała.
Wziął ją na ręce, uśmiechała się ciągle i w chwili gdy ją oddawał Radoub’owi, to sumienie, tak wyniosłe i tak ponure, olśnione zostało niewinnością; starzec pocałował dziecię.
— To nasz robaczek — rzekli żołnierze; i z kolei Jurcia zeszła od ręki do ręki na ziemię pośród okrzyków uwielbienia. Klaskano w dłonie, tupano nogami; starzy grenadyerowie łkali, a ona się do nich uśmiechała.
Matka była u spodu drabiny, zadyszana, szalona, pijana tem niespodzianem wydarzeniem, przerzucona odrazu z piekła do raju. Zbytek radości rani na swój sposób serce. Wyciągnęła ręce, odebrała najprzód Alanka, potem Jurcię, okryła wszystkie naraz pocałunkami, potem wybuchnęła śmiechem i padła zemdlona.
Rozległ się okrzyk ogromny:
— Wszyscy ocaleni!
W rzeczy samej wszyscy byli ocaleni, prócz starca.
Ale nikt o tem, może on sam nawet, nie pomyślał.
Przez kilka chwil stał zadumany w oknie, jakby chciał dać czas płomiennej otchłani do postanowienia czegoś. Potem, nie śpiesząc się, zwolna, dumnie, przekroczył okno, i nie odwracając głowy, wyprostowany, oparły plecami o szczeble, mając pożar za sobą, a przepaść przed sobą, począł w milczeniu